Uważam, że nic tak nie rujnuje relacji, jak bezsensowne pretensje. Ogólnie pretensje. I zaraz wytłumaczę Ci, dlaczego tak myślę. Przynajmniej postaram się wyjaśnić. Możesz się ze mną zgodzić lub nie. Możemy nawet podyskutować, bo to fajne prawda?
Abstrahując od tego, że czasem mamy gorszy dzień i lubimy przypierdolić się do drugiej osoby bez powodu, bo mleko źle odłożone w lodówce, bo skarpetki leżą pod kanapą i łapią kurz, bo łazienka zajęta, bo śmieci nie wyrzucone, bo bałagan, bo… I tak dalej. Znasz to, każdy to zna… To są moim zdaniem przypierdolki bez cienia sensu. Zdarzają się, są z reguł niegroźne, rozchodzą się po kościach, przemijają z wiatrem…
Jednak już same pretensje są jak husaria nacierająca na drugą osobę. Pretensje są pewnego rodzaju zdaniem wyrażanym w sposób bardzo agresywny. To moje zdanie oczywiście. Pretensja, bez względu na to, jaki ma cel, zamysł zawsze jest formą ataku na drugiego człowieka. Ataku na emocje, ataku, który ma wywołać ból. I żadna, ale żadna pretensja nigdy nie sprawiła, że ludzie poprzez refleksję zbliżyli się do siebie. Wręcz przeciwnie. Bliskość generuje rozmowa, zrozumienie, słuchanie. Bliskość i poczucie wartości w związku buduje się poprzez pochwały, docenianie siebie, a nie atakowanie. Atak wywołuje chęć odwetu. Pretensja podsyca chęć obrony swojego zdania, swojego terytorium emocjonalnego.
Często słyszę od ludzi, że żyją w relacjach, w których ktoś do kogoś ma ciągłe pretensje. Otóż to rodzi się z tego, kiedy nasze oczekiwania względem drugiej osoby nie są spełniane. Kiedy ktoś nie potrafi się dostosować do naszego zdania, wówczas pojawia się chęć uzmysłowienia tego, o co nam chodzi. Niestety tutaj zamiast spokojnej rozmowy, często następuje zmasowany atak. A życie w ciągłym strachu przed pretensjami nie wytrzymał jeszcze żadne związek. Uwierz mi.
To normalne, że czasem się wkurwiamy, czasem coś powie się w złości i potem tego się żałuje. Następuje moment otrzeźwienia i najzwyczajniej można się przeprosić i oczyścić atmosferę. To normalne, jeśli zdarza się raz na jakiś czas. Natomiast, jeśli trwasz w ciągłej obawie przed tym, czy to, co robisz, zadowala drugą stronę, to rodzi się problem, ponieważ Twój umysł zatopiony w stresie, zaczyna odbierać drugiego człowieka, jak potencjalne zagrożenie, a jeżeli zaczynasz traktować kogoś, jak wroga, to wtedy następuje proces wycofywania się, ucieczki. I to nieuchronnie prowadzi do rozpadu relacji, bo na logikę, kto chciałby żyć w ciągłym strachu i stresie, w obawie przed kolejnym atakiem.
I tutaj zmierzam do tego, żeby uzmysłowić, a może po prostu powiedzieć, że styl bycia, oparty na ciągłych pretensjach, to oznaka niedojrzałości, swoistego lęku, chęci manipulowania i podporządkowania sobie drugiej osoby. I jest to problem osoby, która atakuje, a nie tej, która jest atakowana.
Kiedy masz problem ze sobą, wówczas stwarzasz problemy wokół siebie. Kiedy coś Cię w środku uwiera, to druga osoba często obrywa przez przypadek. A takie przypadkowe obrażenia wpływają na jakość relacji, a nawet prowadzą do jej końca. Żaden człowiek nie wytrzyma ciągłych ataków, ciągłego pouczania, ciągłego opierdalania o wszystko. Na bazie tego nie da się zbudować niczego stałego, na bazie tego nie ma szans na to, żeby wytworzyły się więzi, bo każdy atak sprawia, że są one rozszarpywane na kawałki.
Miłości nie stworzy się, nie zrodzi się na fundamentach stworzonych z lęku i strachu. Miłość rodzi się w ciszy, w zrozumieniu, w poznawaniu siebie i rozmawianiu o tym, co jest dobre, a co złe. A nad tym, co złe się pracuje. Pracuje się we dwoje, na cztery ręce.
Myślę, że warto się nad tym zastanowić. Warto przemyśleć, czy to, co robimy, nie sabotuje naszej relacji, czy zamiast atakować, nie trzeba usiąść i spokojnie porozmawiać o tym, co nas boli. Zwykła rozmowa potrafi zdziałać cuda, potrafi uleczyć i zbliżyć. Trzeba tylko chcieć rozmawiać…